Niepoprawnie politycznie o smalczyku roślinnym
Źródło: http://www.life4fit.pl/tag/jakie-mieso-jesc/ |
Doczekaliśmy się takich pięknych czasów kiedy gotowanie i mówienie o jedzeniu jest modne, a nie wstydliwe. Dziś wypada się znać na kuchni, wypada eksperymentować i wypada....wyeliminować coś ze swojej diety. Wiecie o co mi chodzi? Pomijam ludzi, którzy mają celiakię, ostre alergie pokarmowe, albo jakieś inne schorzenia o których (na moje szczęście) nie mam bladego pojęcia. W takim przypadku wyeliminowanie szkodliwych artykułów z diety jest czymś naturalnym i wskazanym. Ci ludzie i tak mają przerąbane więc się ich czepiać nie będę.
Delikatnie natomiast poczepiam się ludzi, którzy eliminują ze swojego jadłospisu pewne grupy produktów bo: myślą że schudną, że będą wiecznie młodzi, że to coś im szkodzi, że środowisko mniej będzie cierpiało, że to modne, że skoro amerykańscy naukowcy mówią że coś jest blee i szkodliwe to to święta prawda jest, albo nagle usłyszeli głos z niebios który im kazał coś odstawić. Diet eliminacyjnych jest skolko ugodno, każdy sobie coś może wybrać jeśli czuje taką wewnętrzną potrzebę.
Jak ktoś jest dorosły (albo chociaż w miarę kumaty w wieku nastu lat) to niech sobie je to co mu sumienie i rozsądek podpowiada. W talerze nikomu nie zaglądam. Jeśli już to czasem z ciekawości podpytam co tam kto je ciekawego, bo może jakiś ciekawy przepis się trafi. Na blogi tematyczne (wegetariańskie, bezglutenowe czy nawet wegańskie) czasem zaglądam, bo można się natknąć na perełki z warzyw i kasz.
Gorzej jak ktoś usiłuje mnie nawrócić na jedyną właściwą (według niego) wiarę...znaczy dietę. Wtedy zaczynam się robić lekko agresywna, bo cierpliwości to mi jednak Bozia nie dała.
I TUTAJ DOCHODZIMY DO MERITUM SPRAWY.
Na tym blogu znajdziecie tłuszcze, gluten, biały cukier, mąkę pszenną, mięso, mleko prosto od krowy i jego przetwory i wiele innych rzeczy, które innych mogą oburzyć a mi po prostu smakują.
Być może miałam przeogromne szczęście w życiu, ale nie dorobiłam się żadnej alergii czy choroby przewodu pokarmowego. W dzieciństwie najlepszym rarytasem był chleb (biały i puchaty) ze śmietaną (tłuszcz, laktoza) posypany cukrem (białym oczywiście bo innych wtedy nie było w sklepach). Żarliśmy takie cudo na potęgę i się cieszyliśmy jak głupki.
Jak byłam dziecięciem niewinnym to często lądowałam u babci na wsi gdzie kurki i inne kaczuchy biegały sobie radośnie po podwórku skubiąc jakieś trawki czy inne robaczki, a potem ktoś z dorosłych je pozbawiał głowy i pierza i na niedzielny obiad był rosół i mięso. Tak samo co jakiś czas odbywało się świniobicie. Przychodził masarz czy tam inny rzeźnik i w towarzystwie mężczyzn z rodziny przeprowadzał całą operację uśmiercania, a potem rozbierania wieprzka. Damska część rodziny miała za zadanie ogarnąć otrzymanie mięsa, czyli przerobić wszystko co było, tak żeby nic się nie zmarnowało. Dzieci teoretycznie w tym czasie miały zakaz zbliżania się miejsca całej akcji, ale nie powiem gdzie my te zakazy mieliśmy. Psychiki mi to nie skrzywiło, a raczej nauczyło szacunku do jedzenia i nie marnowania go. Ot po prostu, mięso na stole bierze się ze zwierząt a nie pojawia się nagle w sklepie. Nauczyłam się też, że wędlina robiona w domu to w życiu nie będzie taka różowiutka jak tak sklepowa, a za to o niebo lepsza i smaczniejsza.
Zakupy całe życie robiłam na bazarku pod Halą Mirowską, bo mieszkam 5 kroków od niej i było to coś w pełni naturalnego. Od babci i mamy przejęłam tajemną wiedzę, w której budzie mam kupować mięso, w której jajka, a w której warzywa lub mleko i ser. A wszystko to zanim na lud Warszawy spłynęło natchnienie, że to miejsce jest takie cudowne i hipsterskie (gorzej że z tym natchnieniem sprzedawcy podnieśli swoje ceny).
Kolejnym cudem natury jest to, że w moim domu dużo rzeczy wytwarza się samodzielnie. Nie mówię, że zawsze i jak zjemy coś sklepowego to ktoś dostaje spazmów. Zasadniczo po prostu każdy z nas rozumuje, że wyroby domowe mają sprawdzony skład i lepszy smak. Więc posiadam tatunia piekącego chleb, mamę produkującą prawie wszystko, sama też coś tam zrobię, a nawet mój Miśko nauczył się wędzić kiełbasy i inne wędliny.
Jemy wszystko i żyjemy w dobrym zdrowiu. I tak niech pozostanie i proszę mnie nie przekonywać, że jak kocham swojego mężczyznę to powinnam go karmić tylko warzywami. Bo po pierwsze mój mężczyzna twierdzi, że jak dostanie ode mnie kotleta mielonego na obiad to jego miłość do mnie jest jakby bardziej treściwa, a po drugie prababcia mnie uczyła że chłopa to trzeba konkretnie karmić...najlepiej salcesonem domowej roboty. A po trzecie pewien klasyk mawiał "kartofle z mięsem niejeden naród wyżywiły a owocami się jeszcze nikt nie najadł".
Myślenie ma przyszłość. Myślenie przy wyborze jedzenia też. Bo we wszystkim warto zachować umiar i rozsądek i nie wariować. Jak się najem kapusty z mięsem i mam wzdęcia kosmiczne to to nie jest alergia tylko po prostu kapusta tak działa. Jak zjem całą blachę ciasta drożdżowego ze śliwkami i kruszonką i mi tyłek urośnie i mnie zemdli to to nie będzie nie tolerancja na gluten tylko zwykłe obżarstwo, moi mili. Ale za to jak się nie obżeram tylko jem rozsądnie produkty z różnych grup to mam dużą szansę uniknąć konieczności spożywania suplementów diety.
Na tych wszystkich modach żywieniowych ogromną kasę trzepie rynek spożywczy, a blogerzy kulinarni mają pożywkę i natchnienie do tworzenia nowych przepisów. Pączki bez cukru, tłuszczu, glutenu, smalcu i marmolady....no pięknie, że ktoś kreatywny coś takiego wymyślił tylko czy to nadal jest pączkiem? W jednym z marketów widziałam wielki afisz przy sezamkach "TERAZ LEPSZY SMAK, BEZ GLUTENU". Przypominam, że sezamki składają się teoretycznie z sezamu i miodu....to skąd tam gluten? Pszczoły przyniosły, czy może spec od marketingu doszedł do wniosku, że to może podnieść sprzedaż? Tak samo płatki kukurydziane (według składu woda i mąka kukurydziana) nagle są lepsze, bo bezglutenowe.Ba, nawet sok znanego producenta można znaleźć z pięknie wypisanymi, złotymi zgłoskami, hasłami "Gluten-free".
Że nie wspomnę o wszelkich knajpach tematycznych, które kombinują jak koń pod górę co by tu dziwnego wymyślić, żeby z bezglutenowym duchem czasu szło. Z jednej strony to dobrze, dla tych którzy faktycznie muszą trzymać się jakiejś restrykcyjnej diety bo mają większy wybór, a z drugiej to przemysł spożywczy i gastronomiczny ma pożywkę i samo-napędzającą się klientelę, która bez żadnych głębszych refleksji leci tam gdzie modnie jest.
A w ramach przemyśleń taki krótki opis dwóch sytuacji o jakże zaślepionych i przekonanych o własnej wyższości głupkach (według mnie) żywieniowych.
1. Robię zakupy pod moją ulubioną Halą Mirowską. Torbę miałam już pełną różności, jeszcze tylko jajek brakowało. Stoją więc grzecznie w ogonku do właściwej budy i słyszę z tyłu rozmowę dwóch chłopców (bo na określenie mężczyzna trzeba sobie zasłużyć). Cienkim głosikiem jeden do drugiego wzdycha:
-ojej ojej! jakie to straszne! zobacz ci ludzie to padlinożercy i stoją tak w kolejce żeby sobie kupić czyjeś płody i potem bestialsko je zjeść.
-noooo! ojej! jakie to okropne.
I tu mi agresor się włączył i wzrok miałam morderczy i chęć jedynie żeby te "płody" wetknąć komuś w gardło i wyjąć drugim końcem. Bo chłopcze drogi, nie masz monopolu na prawdę objawioną. Jak ty jesteś na diecie wegańskiej to nie znaczy, że reszta ludzkości też ma być. Jedz i pozwól jeść innym.
2. Wracam ja tym razem z zakupów w markecie. Mijam po drodze kolejne, warszawskie, modne miejsce zakupowe, czyli BioBazar. Wychodzi z niego para, która z jawną pogardą patrzy na jedną z siatek dzierżonych w mej dłoni, gdzie wielkimi wołami jest logo marketu wymalowane (pozostałe 2 siatki posiadałam płócienne). Jak oni na mnie z pogardą to ja na nich też. Bo jak widzę też foliowej torebki się dorobili. A w niej posiadali oni bio-pomarańcze. Widać ekologiczni tacy byli. Tylko tak sobie myślę, że jak chcieli by być bardziej ekologiczni to mogli by też sobie sprawić takie płócienne torebki wielokrotnego użytku. Mogliby też np. nie przyjeżdżać wielkim samochodem palącym jak smok, tylko np. rowerem albo od biedy autobusem. Już o takich fanaberiach jak spacer nie wspomnę, bo może z drugiego końca miasta są, to by się jeszcze zasapali. A ostatnią moją myślą było, że przecież te pomarańcze to chyba pół świata opłynęły zanim na ten BioBazar trafiły, bo przecież pora akurat była taka, że w Europie to się ich raczej nie spotka. A statków ekologicznych to chyba jeszcze nie wymyślili. No ale ja się mogę mylić, ja nie jem żywności z certyfikatem Eko, więc na ekologii się pewnie nie znam.
A na koniec tylko powiem, że człowiek dorosły, który sam za siebie odpowiada niech sobie stosuje jakieś dziwne diety ile mu się podoba. Jak dla mnie problem jest nie tylko jak kogoś na siłę poucza, ale jak bez uzgodnienia z lekarzem próbuje diety restrykcyjne stosować u małych dzieci. Albo jak zwierzę swoje usiłuje nawrócić na wegetarianizm. Bo jakiś kretyn wymyślił nawet wegańskie karmy dla kotów....W takich wypadkach to już naprawdę chyba zostaje walnąć w łeb i sprawdzić czy efekt jakiś jest, albo wezwać służby odpowiednie.
PS. Wreszcie fragment o smalczyku....ile razy zadaję to pytanie wegetarianom to się na mnie ktoś obraża. Czy ja bym mogła wreszcie się dowiedzieć, dlaczego jak ktoś świadomie rezygnuje z mięsa to tworzy później takie twory jak smalczyk roślinny, flaczki sojowe, rosół wegetariański albo wegańskie salami? Jak żyję nie widziałam w roślinie żadnej słoniny (a to z niej wszak wytapia się smalec) czy flaków (czyt. wnętrzności). Nosz do cholery jasnej. Jak z czegoś się rezygnuje to nie po to żeby potem wzdychać do tego smaku chyba? Więc jaki jest sens aromatyzowania sobie sera tofu zapachem wędzonego boczku?
Cytując kolejnego klasyka:"...co to za wegetarianin co wpi...la schabowe..."
Źródło: http://www.ztkruszwica.pl/pl/aktualnosci/smakowita-pajda |
Strasznie mi się podoba to, co napisałaś i sama się pod tym podpisuję ja, pożerająca właśsnie kanapkę z martwymi płodami i padliną. PS. Nabrałam ochoty na domowy smalczyk, więc chyba jutro uderzę do mięsnego po dobra słoninkę :)
OdpowiedzUsuńA to się cieszę, że jednak nie jestem osamotniona :)
UsuńA tak w ogóle za smalcem wybitnie nis przepadam, ale za to kaszaneczkę uwielbiam. ..bestialstwo :)
Mi też podoba się to co napisałaś. Każdy ma prawo wyboru tego co będzie jadł, ale niech nie narzuca tego innym osobom. Mam koleżanę wegankę, uważam że to już skrajność, bo sama lubię mleko, jajka czy jogurty i nie wyobrażam sobie z tego zrezygnować, ale ona mi nie robi wykładów że to jest złe. Lubię u niej podpatrzeć co ciekawego robi do jedzenia i często się inspiruję, ale bez jakiegokolwiek moralizowania i narzucania i niech tak zostanie.
OdpowiedzUsuńNie wiem jak u ciebie, ale u mnie namawianie do czegoś na siłę daje rezultat kompletnie inny od zamierzonego i jak mnie wojujący wegeterianin atakuje to z większą chęcią sięgam po kotleta :) jednym słowem antyreklamę sobie robią niestety.
UsuńA takich normalnych wege ludzi lubię podpatrywać bo faktycznie czasem mają super pomysły na jedzenie.
Ps. A wiesz że są frutarianie, jeszcze bardziej restrykcyjni od wegan-oni nie zrywają nic z drzew czy krzewów bo roślina też czuje ból i jedzą tylko to co samo spadło. To już jest kosmos :)
uwielbiam Twoje posty ostatnio:) najpierw o kotach-bestiach rozsiewających toksoplazmy, a teraz to. pięknie to ujęłaś! Jeśli ci wege-maniacy potrafią z wyobraźnią i urozmaiceniem zastąpić sobie mięso, to świetnie. faktycznie mogą być wtedy inspiracją. jednak wśród swoich znajomych bliższych i dalszych zauważam, niestety, tendencję do zastępowania kotletów daniami mącznymi: naleśniki, kluski z serem, pierogi, kluchy kluchy. Kończy się tak, że większość z nich wygląda po prostu kluseczkowato :) a do tego anemia, niedobory witamin itd. to takie... modne!
OdpowiedzUsuńno nic, pozdrawiam ciepło i z przyjemnością śledzę zarówno Twoje przepisy, jak i spostrzeżenia życiowo-kulinarne i nie tylko;)
kluchy to ja też uwielbiam, mój mężczyzna twierdzi że jakby mnie nie powstrzymywał to bym sam makaron jadła...ale jednak mięsko też być musi, a teraz to nawet obowiązkowo bo Niedźwiadek musi być zdrowo odżywiony :)
Usuńa na pisanie postów i moje przemyślenia to ja mam po prostu ostatnio duuuuużo czasu i mam nadzieję, że mi się papka z mózgu nie zrobi po porodzie i nadal coś przyjemnego do czytania będę tworzyć :)
pozdrawiam serdecznie
Dobrze napisane - szczególnie końcówka. Chodzi mi o ten smalczyk. Ja zrezygnowałam z mięsa bo robiło mi się od niego niedobrze - od małego nie przepadałam za mięsem, bo z całego obiadu najbardziej lubiłam warzywa, ryż albo kasze, a w hamburgerze wszystko oprócz mięsa. Im byłam starsza tym więcej się dowiadywałam o mięsie i coraz bardziej mnie to obrzydzało, nie potrafiłam jeść obiadu ze smakiem jak ktoś opowiadał jakieś dziwne historie o uboju itp. Mdliło mnie od szynek kupnych, więc zaczęłam sama sobie piec i gotować tego typu kanapkowe mięso. Jednak nic innego mi nie pozostało jak odstawić mięso. Skoro wchodząc do mięsnego mam odruch wymiotny to jak ja mam to jeść. Jest mi teraz dobrze z moją bezmięsną dietą :) ale jak szukam przepisu na pastę kanapkową i natykam się na przepisy typu: "smalczyk wegetariański" to znowu mnie mdli i uciekam z takiej strony gdzie pieprz rośnie :D bywają nawet przepisy na kiełbasę wegetariańską, parówki sojowe, paszteciki.......Ja nie uważam się za wegetariankę bo jadam od czasu do czasu ryby, szczególnie te które są świeżo złowione w rzece przez bliską mi osobę. Podsumowując- ja mięsa nie znoszę więc nie szukam zamienników. A jak w domu mama robiła skwareczki to wychodziłam z domu bo nie mogłam znieść tego "zapachu" Dobra kończę bo od samego pisania o tym jest mi niedobrze :(
OdpowiedzUsuń